piątek, 28 lipca 2017

TRZECIA

Uwielbiam czytać takie książki, które trzymają w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Z przyjemnością donoszę, że ostatnio udało mi się trafić na taką właśnie książkę, ale spodziewałam się tego jeszcze zanim zaczęłam ją czytać. Dlaczegóż to? Otóż nazwisko Stachula mówi mi już wszystko.

W zeszłym roku miałam niesamowitą przyjemność przeczytać debiutancką książkę tej niesamowicie utalentowanej pisarki (zobacz tutaj). Promowana była ha sztagiem #niemogesieoderwac i faktycznie ciężko było ją odłożyć, gdy już się zaczęło czytać. Ja skończyłam ją w kilka godzin i byłam pod ogromnym wrażeniem, że tak może wyglądać debiut.  Teraz do księgarni trafił kolejny thriller psychologiczny Magdy Stachuli – „Trzecia”. Co oczywiste nie mogłam się doczekać, aż wreszcie będzie moja.

Po raz kolejny autorka przenosi nas do bardzo współczesnego Krakowa. Tło wydarzeń jest bardzo aktualne (np. przyjazd papieża związany ze Światowymi Dniami Młodzieży). Główną bohaterką jest Eliza – trzydziestoletnia pani psycholog, która niedawno rozstała się z wieloletnim partnerem, po tym gdy nakryła go w ich własnym łóżku z kochanką. Pewnego dnia wydaje jej się, że jest obserwowana. Od tego czasu powoli zaczyna popadać w paranoję strachu. Nie ma pojęcia, że stała się właśnie pionkiem w niebezpiecznej grze. On wie o niej wszystko. Eliza jest trzecia na jego liście. Gdy dziewczyna szuka pomocy, nikt jej nie wierzy.  Tymczasem on podstępem wkrada się do jej życia, zdobywa zaufanie, rozkochuje w sobie do szaleństwa. Jaki będzie finał tej znajomości? Jaki jest motyw? Co ukrywa przed światem tajemniczy, co trochę zmieniający tożsamość  przystojny chłopak z gitarą? I co takiego ukrywa sama Eliza?



To jest książka, którą po prostu trzeba przeczytać, a raczej pochłonąć, bo nie da się jej od tak odłożyć na półkę i o niej zapomnieć.

Za recenzencki egzemplarz książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova.



sobota, 15 lipca 2017

WIECZNIE GŁODNY?

W ostatnim czasie panuje istne szaleństwo na bycie fit. Ludzie prześcigają się w wymyślaniu diet – cudów. Prawda jest taka, że mało kto z osób przechodzących na dietę, chce naprawdę zmienić swój styl życia na zdrowszy. Większość ludzi pragnie szybkich rezultatów w postaci utraty nadprogramowych kilogramów.  Ja tam osobiście nie wierzę w cuda, nie zamierzam przechodzić na żadną dietę, ponieważ przyznaję się bez bicia – mam słabą wolę i nie potrafię przeżyć bez czekolady. Staram się jednak żyć zdrowo i odżywiać się racjonalnie, dlatego bardzo zainteresowała mnie książka „Wiecznie głodny?” autorstwa doktora Davida Ludwiga.


David Ludwig opracował program, który jest naprawdę godny polecenia. Składa się on z trzech faz, które wprowadzają całkowicie nowy sposób myślenia o odchudzaniu. Pierwsza część jest teoretycznym wykładem, przytoczeniem zasad najbardziej popularnych diet i opisu głównych składników odżywczych. Następnie przechodzimy do części innowacyjnego programu odchudzającego. Ludwig podzielił go na trzy fazy: „zapanuj nad zachciankami”, „przeprogramuj swoje komórki tłuszczowe”. „trwale schudnij”. W każdej części opisuje co będzie się teraz działo, podaje listę rzeczy, które powinny się znaleźć w naszej lodówce i tych, które powinny jak najszybciej z niej zniknąć, ale także, co cieszy mnie najbardziej, plan posiłków na cały tydzień razem z przepisami. Są to dość proste przepisy, z którymi większość ludzi powinna sobie bez problemu poradzić, przetestowałam kilka z nich i muszę stwierdzić, że są naprawdę dobre.


Podsumowując uważam, że jest to naprawdę wartościowa pozycja traktująca o zdrowym odżywianiu i zdecydowanie warto się z nią bliżej zapoznać.


Mam też dla Was niespodziankę! Napiszcie w komentarzu co robicie, aby żyć zdrowo. Autor najlepszego komentarza dostanie ode mnie tę książkę w prezencie! Na Wasze zgłoszenia czekam do 23.07.2017. Powodzenia!


Za recenzencki egzemplarz książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znal Literanova.



czwartek, 15 czerwca 2017

CZAS BURZY

Całkiem niedawno Wydawnictwo „Między Słowami” podarowało wielbicielom „Czasu Honoru”, „Dziewczyn wojennych” i generalnie wszystkim zainteresowanym tematyką II wojny światowej nie lada gratkę.  W moje ręce trafiła najnowsza powieść Adriana Grzegorzewskiego „Czas tęsknoty”. Jakie są moje wrażenia? Już się wypowiadam.

Na początku obawiałam się, że będzie mi ciężko się wdrożyć w tę książkę, ponieważ jest to druga część, a ja pierwszej, „Czasu tęsknoty”, nie miałam jeszcze okazji przeczytać. Obawy te nie były, jak się później okazało, całkiem bezzasadne, ponieważ obie książki bardzo się ze sobą łączą. W „Czasie burzy” poznajemy dalsze losy bohaterów znanych z poprzedniej części.

Tym razem jest rok 1944, wybuch Powstania wisi na włosku. Piotr i Swieta spotykają się ponownie w okupowanej Warszawie. Ich uczucie od początku skazane na zagładę – przetrwało. Przed wojną nie do zaakceptowania był związek Polaka i Ukrainki, lecz pomimo wszystkich przeszkód i wieloletniej rozłąki udało im się uchronić tlące się w nich uczucie. Piotr walczy teraz w konspiracji, co oznacza, że nie tylko naraża swoje życie podczas akcji zbrojnych, ale także poprzez konieczny romans z Niemką.


W tej historii dzieje się tak wiele, akcja płynie niezwykle szybko, że ciężko oderwać się od niej po przeczytaniu pierwszego rozdziału. Już na samym początku napotykamy na mrożące krew w żyłach opisy gwałtów dokonywanych przez Ukraińców na kobietach w Bedrczanach.

Autor mistrzowsko kreśli tło historyczne, bez zbędnego patosu opisuje dokonania polskich żołnierzy podczas Powstania. Idealnie oddaje emocje towarzyszące bohaterom i doskonale formuje ich portery psychologiczne.


Jeśli szukacie niebanalnej książki, wciągającej i przerażająco prawdziwej to jak najbardziej polecam „Czas burzy”. 

Za przedpremierowy egzemplarz książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova




niedziela, 7 maja 2017

WAKACJE NAD ADRIATYKIEM

Całkiem niedawno miałam okazję przeczytać niezwykle ciekawy wywiad – rzekę „Królestwo z mgłą”. Autor – Michał Wójcik -  był mi znany, wcześniej czytałam inne jego publikacje. Zofia Posmysz, z którą wywiad był przeprowadzany też nie była mi obca, z racji tego, że literatura wojenna i obozowa to moja pasja. Wywiad ten był poświęcony właśnie postrzeganiu wojennego świata przez panią Posmysz i opierał się w dużej mierze na książce i jej teatralnej adaptacji – „ Wakacje nad Adriatykiem”. Gdy Wydawnictwo Znak Literanova zaproponowało mi tę właśnie książkę do recenzji byłam przeszczęśliwa i po drobnych perypetiach z dostawą natychmiast zabrałam się za czytanie.

Mniej więcej wiedziałam, czego powinnam się spodziewać, ponieważ no cóż „Królestwo za mgłą” zaspoilerowało mi dużą część fabuły. Nie byłam jednak gotowa na tak ogromną dawkę emocji, które mną targały podczas czytania. Sama książka napisana jest w dość beznamiętny sposób i prawdopodobnie ten właśnie zabieg miejscami wyciskał mi łzy z oczu.


Jest to historia oparta na faktach z życia autorki. Zofia Posmysz jako młodziutka dziewczyna trafiła do obozu koncentracyjnego Auchwitz – Birkenau. Tam połączyła ją prawdziwa przyjaźń z Ptaszką, chociaż różniły się od siebie jak tylko się da. Zofia robiła co tylko się da, by nie stracić nadziei, że uda im się wyjść z obozowego piekła. Ptaszka właściwie modliła się o śmierć, która skróciłaby jej cierpienia. Nie widziała sensu dalszej egzystencji w miejscu gdzie codziennie mniej było w ludziach człowieczeństwa, gdzie choroby, wyniszczający głód i eksperymentalne badania były częścią obozowej codzienności.

„Wakacje nad Adriatykiem” to majstersztyk niedopowiedzeń. Teraźniejszość i wojenna przeszłość ciągle mieszają się ze sobą. Jedno skojarzenie wywołuje falę wspomnień i sugestywnych obrazów.
Nie jest to literatura łatwa, ale zdecydowanie warta przeczytania. Nie wylatuje z głowy zaraz po odłożeniu na półkę. Ta historia ciągnie się długo potem przenikając myśli.


Za recenzencki egzemplarz książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova. 






piątek, 14 kwietnia 2017

W KRĘGU KSIĘŻNICZKI

Bycie księżniczką w arabskim kraju to nie tylko niewyobrażalne bogactwo , służba i piękne stroje. To przede wszystkim życie w złotej klatce kraju rządzonego przez mężczyzn. Tam kobiety są obywatelami drugiej albo nawet i trzeciej kategorii. Nie wolno im dosłownie nic, nie ma mowy o samotnych spacerach, wyjściach do miasta, pokazywaniu publicznie twarzy czy noszeniu podkreślających figurę ubrań. Kobiety żyją by służyć swoim mężczyznom i rodzić im dzieci.

Księżniczka Sułtana Al Su’ud po raz kolejny staje się bohaterką książek Jean Sasson. Poznaliśmy ją dzięki bestsellerowej „Księżniczce”, jej historia była kontynuowana w „Córkach księżniczki Sułtany”, a teraz możemy dalej śledzić jej walkę o wolność kobiet w Arabii Saudyjskiej w powieści „W kręgu księżniczki”. Z poprzednich części możemy dowiedzieć się, że życie nie rozpieszczało księżniczki: rak piersi, problemy z wychowaniem córek a teraz początki alkoholizmu nie są jej obce. Mimo życia w bajecznym bogactwie Sułtana nie jest w stanie pogodzić się ze zniewoleniem kobiet w Arabii Saudyjskiej i innych krajach muzułmańskich. Przerażają ją prywatne haremy i porwania małych dzieci, aranżowane małżeństwa i gwałty dokonywane na młodziutkich dziewczynach.  Sułtana miała to wyjątkowe szczęście, że wyszła za mąż z miłości i razem z mężem doszli do wniosku, że nie nakażą małżeństwa swoim córkom, poczekają na odpowiednią chwilę i odpowiedniego mężczyznę. Tyle szczęścia nie miała już bratanica Sułtany – zmuszona do bycia trzecią żoną przyjaciela jej ojca, zwyrodnialca i gwałciciela. Nie miały go też inne kobiety. Sułtana podaje przykład pięknej młodziutkiej dziewczyny, bardzo dobrej uczennicy, wzorowej muzułmanki wychowywanej w dość liberalnej rodzinie. Podczas kąpieli w basenie przypadkiem odsłoniła jej się jedna pierś. Podglądający ją sąsiad zgłosił to natychmiast obrońcom wiary i kilka tygodni później dziewczyna została wydana za ojca podglądacza, który miał pięć żon więc doskonale wiedział jak sobie poradzić z następną „krnąbrną”. Takich przykładów jest bardzo dużo w tej książce.



Czytając „W kręgu księżniczki” zaczęłam jeszcze bardziej doceniać to, że urodziłam się na zachodzie jako wolna kobieta. Nikt nie nakazuje mi ubioru, małżeństwa, metod spędzania wolnego czasu. Arabskie kobiety nie mają takiego przywileju.  Należy więc zrobić wszystko, by kobiety na całym świecie były traktowane z szacunkiem na jaki zasługują, a przede wszystkim – by były wolne. Walkę o to od wielu lat toczą dzielne kobiety, które w swoich książkach opisuje Jean Sasson. Moją recenzję przerażającego życia niewolnicy możecie przeczytać tutaj. Dołączmy do „kręgu” Sułtany.


Razem z Wydawnictwem Znak Literanova mam dla Was konkurs! Jeśli chcecie dostać ode mnie tę książkę - piszcie w komentarzach dlaczego właśnie do Was powinna trafić. Spośród komentarzy wybiorę jedną osobę, która dostanie w prezencie "W kręgu księżniczki". Macie czas do poniedziałku.  Powodzenia!


Za recenzencki, przedpremierowy egzemplarz książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova. 



sobota, 1 kwietnia 2017

RODZINA O.

Rodzina rzecz święta, choć czasem przeklęta. Helena, jednooka głowa rodziny O. Tadeusz, syn Heleny, psychiatra czy wariat? Barbara, żona Tadeusza, kochanka czy prostytutka? Paweł, starszy syn, ofiara czy zdrajca? Andrzej, młodszy syn, rozrabiaka czy morderca? Nieślubne dziecko, zdrada, zagadkowa śmierć. Ta rodzina wciągnie cię w swoje kłamstwa i półprawdy, uczucia i natręctwa…

Takimi słowami Wydawnictwo Znak Literanova zachęca nas do przeczytania pierwszego serialu literackiego w Polsce „Rodziny O.” autorstwa Ewy Madeyskiej.  W tej powieści nic nie jest czarne lub białe. Postacie skonstruowane są naprawdę w genialny sposób,  tworzą barwną i nietuzinkową rodzinę. Ich problemy, radości, smutki, sąsiedzi, kochanki, kochankowie, intrygi, morderstwa sprawiają, że ciężko oderwać się od czytania.  Wszystkie wątki przeplatają się po mistrzowsku doprowadzając do zaskakującego punktu kulminacyjnego. Pomimo tego, że książka liczy sobie ponad 500 stron nie zawiera w sobie nic zbędnego. Autorka ujawnia o swoich bohaterach tylko tyle informacji ile jest to w danym momencie niezbędne, zostawiając czytelnikowi nutkę niedopowiedzenia. Seniorka rodu Helena, bogobojna, ze zdecydowanie zbyt dużą ilością wolnego czasu i pieniędzy. Jej syn Tadeusz – genialny psychiatra czy wariat ukrywający się pod lekarskim kitlem? Barbara – żona Tadeusza niekoniecznie z wielkiej miłości, w młodości zgwałcona, matka dwóch synów: Pawła – starszego, rozsądniejszego, studenta (byłego studenta?) prawa i Andrzeja lekkoducha ze zbyt dużym popędem seksualnym. I wielkie tajemnice dobrze ukryte w szafie.


Bardzo ciekawe są też czasy, w których toczy się akcja „Rodziny O.”.  Mała miejscowość Bolegoszcza na przełomie lat 1968/69. Idealnie oddany klimat Polski Ludowej ale z nawiązaniami do tego co lubię najbardziej – II wojny światowej.  Polecam!

Za recenzencki egzemplarz książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova.



czwartek, 16 marca 2017

POTĘGA KIEDY

Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze denerwuję się kiedy ktoś mówi mi jak mam żyć. Dlatego nie czytam poradników, nie oglądam „Perfekcyjnej Pani Domu”, ani nie przyjmuję cudownych rad od ludzi, którzy mnie nie znają. Do książki „Potęga kiedy” podeszłam więc mocno z przymrużeniem oka.


Zaciekawiło mnie to, że jest napisana przez doktora Michaela Breusa – chronobiologia i psychologa. Pomyślałam więc „hmm może jednak gość wie co mówi”. Doktor Breus podzielił ludzi ze względu na ich chronotyp na lwa, wilka, delfina i niedźwiedzia. Zapomnijcie o skowronku i sowie. Okazuje się, że typów ludzkiej osobowości jest znacznie więcej. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że autor opracował plan dnia, godzina po godzinie dla każdego typu, ponieważ  uwaga, odkrycie Ameryki, nie wszyscy powinniśmy wstawać, jeść i kłaść się spać o tej samej porze. Zacznijmy jednak od początku.

W pierwszej części książki mamy ankietę złożoną z kilkunastu prostych pytań, która ma nam dać odpowiedź jakim chronotypem jesteśmy.  Jest też opis każdego typu i optymalny dla niego plan dnia.
Według doktora to kiedy coś robimy ma kolosalne znaczenie dla naszego życia. Wymyślił więc kiedy każdy z nas powinien spać, jeść, zawierać nowe znajomości, uprawiać seks, prosić o pożyczkę i bawić się, aby nasze życie było pełniejsze i byśmy mogli żyć w zgodzie z naszym własnym zegarem biologicznym.
Z ciekawości rozwiązałam tę ankietę i teoretycznie wyszedł mi niedźwiedź. Ale nie mogę się zgodzić z jego charakterystyką ponieważ nie ucinam sobie drzemek w ciągu dnia, nie najadam się przed snem i zdecydowanie nie wstaję wraz z pierwszymi promieniami słońca.



Oczywistym jest to, że każdy z nas powinien żyć w zgodzie ze sobą, tak by czuć się dobrze. Czy jednak naprawdę ktoś musi mówić nam co i kiedy powinniśmy robić? Ja niestety odbieram tę książkę jako niemal atak na moją wolność osobistą (co sprawia, że bliżej mi do buntowniczego wilka;) ), ale jeśli jesteście niezadowoleni ze swojego obecnego życia, to może być dobry pomysł, żeby przeczytać ten poradnik i może niekoniecznie przenieść go godzina po godzinie do swojego życia, ale pomyśleć nad tym co można by w nim zmienić, by było bardziej satysfakcjonujące. 

Za recenzencki egzemplarz książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova. 



czwartek, 23 lutego 2017

ŚWIAT ANDRZEJA FIDYKA

Dokumenty dobrze zrobione potrafią być naprawdę ciekawe. Właśnie o tym w swojej autobiografii „Świat Andrzeja Fidyka” pisze ten słynny dokumentalista. Chyba każdy słyszał o jego najgłośniejszym filmie „Defilada” nagrywanym w Korei Północnej.  Pokazał tam świat taki, jakim chciałby go widzieć Wielki Wódz. To jawna propaganda i właśnie dlatego jest tak przerażająca. Władze Korei ani komunistycznej Polski nie zorientowały się, że ten film bezlitośnie obnaża prawdę o totalitaryzmie.

Życie autora jest bez wątpienia fascynujące. Fidyk bez ogródek opisuje jak wygląda praca na planie i skąd czerpie inspiracje, co spotykało go w odległych krajach przy kręceniu filmów. Książka podzielona jest na dziewięć rozdziałów, każdy o innym dokumencie. Całość wzbogacają zdjęcia. Dzięki nim możemy zobaczyć rosyjską szkołę striptizu, miejsca, w których kręcony był „Diabeł w Moskwie”, obserwować jak zmieniał się i dorastał Andrzej Fidyk.

Mnie ta książka jednak nie porwała. Nie wiem o co chodzi, nie można powiedzieć, że jest nudna, albo że źle się ją czyta. Jest po prostu nie dla mnie. Myślałam, że przeczytam ją jednym tchem, jednak tak się nie stało. Mam nadzieję, że „Świat Andrzeja Fidyka” spodoba się komuś z Was. 

Za recenzencki egzemplarz książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova




czwartek, 2 lutego 2017

KRÓLESTWO ZA MGŁĄ

Tematyka wojenna, obozowa jest mi bardzo bliska i należy do moich ulubionych w literaturze. Uważam, że mimo iż minęło już ponad 70 lat od wojny, wciąż warto o tym mówić, mieć w pamięci dawne zbrodnie i okazywać wielki szacunek, tym, którym udało się to wojenne piekło przetrwać. Przykładem jednej z takich akcji, wspierającej kombatantów była tegoroczna „Kartka do Powstańca”, w którą zaangażowało się bardzo dużo znanych osób, głównie z obsady „Czasu Honoru”. Chodziło o to, by na poczcie pobrać darmową kartkę, wypełnić ją i wysłać do Powstańców, by pokazać im, że Pamiętamy.


Książka, którą właśnie skończyłam czytać, nie była o Powstaniu, jednakże dalej pozostaje w klimacie II wojny światowej. W moje ręce trafił 400 stronicowy wywiad rzeka Michała Wójcika z Zofią Posmysz – byłą więźniarką Auschwitz – Birkenau. Aresztowano ją w 1942 roku za rzekomy kolportaż ulotek, chociaż w rzeczywistości była niewinna. Po prostu chodziła na tajne komplety razem z ludźmi z kolportażu. Wygarnięto ich wszystkich. W bardzo szczerej rozmowie z Michałem Wójcikiem opowiada jak wyglądała obozowa rzeczywistość z punktu widzenia kobiety, o pracy ponad siły, braku podstawowych warunków higienicznych, wyniszczającym głodzie i przerażeniu, ale też o tym, że nie wszyscy esesmani byli źli. Głównym tematem ich rozmowy są utwory pani Zofii, z których najsłynniejszy „Pasażerka” doczekał się wielokrotnych adaptacji teatralnych, filmowych i operowych.  Zofia Posmysz zasłynęła w literaturze właśnie nieszablonowym opisem obozu. Pokazywała, że wśród zwyrodnialców byli też normalni, zwykli ludzie, którzy po prostu dostali przydział do pracy w Auschwitz. Wójcik konfrontuje jej opisy obozu z rzeczywistością, Docieka co było prawdą a co fikcją literacką. Rozmawiają o osobach, które w życiu pani Zofii odegrały tak ważną rolę, ukształtowały ją i pomogły przetrwać obóz. Bardzo istotna była dla niej wiara i wielokrotnie podkreśla to, że gdyby nie wiara w Boga i nadzieja na to, że uda jej się przeżyć a wojna kiedyś się skończy, nie przetrwałaby w obozie.

„Królestwo za mgłą” to właśnie takie poetyckie określenie obozu wymyślone przez przyjaciółkę autorki - Ptaszkę. Auschwitz było właśnie takim świetnie prosperującym królestwem władanym przez złego króla. Na nim świat się kończył, życie poza drutami było czymś nierealnym. Samo królestwo też czasem przybierało nierealistyczny wygląd, gdy w mroźne dni dym z krematorium osiadał nisko nad ziemią, tworząc mgłę tak gęstą, że nic nie było przez nią widać.


Było to już moje drugie spotkanie z Michałem Wójcikiem i muszę przyznać, że „Królestwo za mgłą” jest znacznie lepsze niż „Ptaki drapieżne” (zobacz), które czytałam w zeszłym roku. Tę książkę po prostu trzeba przeczytać, bo jak mówi sama Zofia Posmysz – nie da się dobrze opisać tego, co działo się w obozie. Nie ma w języku takich słów, by to wyrazić. Większość więźniów nigdy nie wyszła z obozu, towarzyszył im do końca życia. Zofii Posmysz się to udało – głównie dzięki temu, że spisywała swoje przeżycia, pozbywała się trucizny. Do tej pory jednak nie może słuchać Straussa. Mnie też brakuje słów, żeby jakoś opisać moje wrażenia po tej książce. Myślę, że każdy może wyciągnąć z niej nieco inne refleksje. Urzekła mnie też okładka. Na pierwszy rzut oka - zwyczajna. Gdy jednak przyjrzymy się lepiej, pod światło, ukaże się ledwo widoczny numer 7566 - numer wytatuowany Zofii Posmysz w obozie. 



Za recenzencki egzemplarz książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova.



piątek, 20 stycznia 2017

ŚCIEŻKI NADZIEI

Do tej pory udało mi się przeczytać tylko jedną powieść Richarda Paula Evansa. Nie zachwyciła mnie do tego stopnia, że teraz nawet nie pamiętam już tytułu. Wiem jednak, że ten pisarz jest dość popularny więc postanowiłam dać mu drugą szansę. W ten sposób w moje ręce trafiły „Ścieżki nadziei”.

 Jest to piąta i zarazem ostatnia część serii o Alanie Christoffersenie. Nie czytałam ich, ale na szczęście w pierwszym rozdziale główny bohater, który jest zarazem narratorem przypomina swoje poprzednie losy. Dowiadujemy się, że zakochał się, ożenił, jego żona zachorowała i zmarła, a on sam był pogrążony w tak strasznej rozpaczy, że nie zauważył, iż jego wspólnik go oszukuje. Stracił firmę a jego dom został zajęty przez komornika z powodu długów. We wczesnym dzieciństwie Alanowi umarła też matka i ojciec musiał wychowywać go sam.  Evans nie oszczędza swojego bohatera. Na Alana spada katastrofa za katastrofą niemalże jak na Hioba. Moje porównanie nie jest tu przypadkowe, ponieważ we wszystkich książkach Evansa widać wyraźne nawiązywanie do Biblii. Alan jednak postanowił się nie poddawać i wyruszyć na terapeutyczną  wędrówkę po Ameryce, by na nowo odnaleźć siebie i poskładać swoje życie do kupy. Tak generalnie można podsumować serię „Dzienników pisanych w drodze”.

W „Ścieżkach nadziei” na Alana spada kolejne nieszczęście. Już prawie ukończył swą podróż, gdy dowiedział się, że jego ojciec, ostatni element łączący go ze starym życiem, miał atak serca i przebywa w szpitalu w stanie krytycznym. Bohater łapie więc pierwszy samolot do domu i wraca, by zobaczyć się z ojcem.



Stwierdzam, że chyba jednak nie zostanę fanką Evansa. Nawet wśród moich znajomych cieszy się on dobrą opinią, ja jednakże nie mogę się do niego przekonać. Dla mnie jego książki są ciężkie, przesiąknięte tragediami, z którymi jeden człowiek praktycznie nie jest w stanie sobie poradzić. Jest to jednak pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów twórczości Evansa, nie rozczarujecie się. Bardzo mi miło, że Wydawnictwo Znak Literanova wysłało do mnie tę książkę ponad miesiąc od oficjalnej premiery. Polujcie w księgarniach od 1 lutego. 

Za recenzencki egzemplarz książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova.


środa, 28 grudnia 2016

SULLY

Chesley Sullenberger – człowiek z pasją. W 2009 roku byłam trochę za mała żeby interesować się tym, co dzieje się na świecie, ale i tak obił mi się o uszy cud na rzece Hudson. Kapitan wylądował awaryjnie i dzięki temu uratował wszystkich pasażerów i załogę. Stał się amerykańskim bohaterem tak jak kilka lat później dla nas kapitan Wrona.


Ostatnio trafiła mi w ręce kolejna autobiografia niezwykłego człowieka z czego jestem niezwykle zadowolona. Kapitan Sullenberger w swojej biografii „Sully” opisuje nie tylko to jak dokonał niemalże cudu, ale też jak to w ogóle się stało, że został pilotem. Okazuje się, że swoje przeznaczenie odnalazł w wieku pięciu lat – wtedy postanowił, że będzie latał. Przypomina mi to Chrisa Hadfielda, który gdy miał 9 lat postanowił, że zostanie astronautą i spełnił swoje pragnienie, o czym możecie przeczytać tutaj. Wracając do Sullego – licencję pilota zdobył, gdy miał 16 lat! Robi to na mnie ogromne wrażenie, ponieważ mało jego rówieśników mogłoby pochwalić się czymś podobnym.  Jego doświadczenie jest ogromne, a w przestworzach spędził niemalże połowę swojego życa! Ma to też pewne skutki uboczne – nie mógł spędzać ze swoimi córkami tyle czasu ile by chciał nad czym bardzo ubolewa, gdyż ominęło go wiele ważnych wydarzeń, chociażby takich jak pierwsze słowo czy pierwsze kroki.

kapitan Chesley Sullenberger (źródło: Google grafika)

Co do samego „cudu na rzecze Hudson” –  15 stycznia 2009 roku, po kilku minutach od wzbicia się w powietrze samolot zderzył się z dwoma ptakami, które uszkodziły oba silniki tak poważnie, że te nie były w stanie pracować i samolot zaczął tracić na prędkości i spadać w dół. Tylko chłodna kalkulacja i przede wszystkim odwaga kapitana Sullego sprawiłą, że nie ucierpiał nikt ze 155 pasażerów. Kapitan podjął decyzję o lądowaniu na rzece, chociaż kontrolerzy lotów namawiali go na próbę dolecenia na najbliższe lotnisko. Ponieważ pasją Sullenbergera zawsze było lotnictwo, bardzo dużo czytał o katastrofach lotniczych, śledził zapisy z kokpitów i działał na rzecz poprawy bezpieczeńśtwa lotów, wiedział co mniej więcej należałoby zrobić, żeby wodowanie się udało a samolot nie zatonął od razu skazując tym samym wszystkich na pokładzie na straszną śmierć.

lądowanie na rzece Hudson (źródło: Google grafika)

lądowanie na rzece Hudson (źródło: Google grafika)
Jest to tak niesamowicie ciekawa historia, że nie mogłam się od niej oderwać. Całość wzmacniają dwie wkładki ze zdjęciami, dzięki którym możemy bardziej realistycznie wyobrazić sobie jak wyglądało życie kapitana Sullego. 2 grudnia do kin wszedł film o tym samym tytule i już nie mogę się doczekać, żeby porównać go z książką. W rolę kapitana Chesleya Sullenbergera wcielił się Tom Hanks i trzeba przynać, że są do siebie naprawdę podobni. Lećcie czytać!

Tom Hanks w roli kapitana Sullego (źródło: Filmweb)

Za recenzencki egzemplarz książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova.








niedziela, 11 grudnia 2016

LION. DROGA DO DOMU



Jakże bardzo różni się hinduska kultura od zachodnio europejskiej! Wyobrażacie sobie na przykład, żeby pięcioletniemu chłopcu zostawiać pod opieką dwulatkę na cały dzień? I żeby ten sam pięcioletni chłopiec poruszał się samodzielnie po mieście w poszukiwaniu jedzenia? Albo jeździł pociągiem z zaledwie kilka lat starszymi braćmi do innego miasta bez opieki kogoś dorosłego?

Tak właśnie wyglądało życie Saroo zanim w wieku pięciu lat przez przypadek wsiadł w nocy do pociągu który wywiózł go tysiące kilometrów od domu. Nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co musiało czuć małe dziecko kiedy obudziło się w zupełnie obcym mieście, gdzie w dodatku nikt nie rozumiał co mówi. Saroo co prawda był przyzwyczajony do tego, że musi troszczyć się o siebie, ponieważ jego matka pracowała całymi dniami, często w oddalonych od rodzinnego domu miastach po tym jak ojciec muzłumanin postanowił wziąć sobie drugą żonę i przestać interesować się starą rodziną. Życie na ulicach Kalkuty znacznie jednak różniło się od tego, które znał chłopiec. Większość ludzi nie interesowała się nim, wręcz nie zauważała, tak samo jak innych bezdomnych dzieci, których w tym mieście nie brakowało. Ci zaś, którzy zwracali na niego uwagę często chcieli wyrządzić mu krzywdę. Cudem udało mu się trafić jednak na takich ludzi, którzy mu pomogli i tym sposobem Saroo trafił najpierw do ośrodka dla młodocianych przestępców a później do międzynarodowego sierocińca specjalizującego się w szybkich adopcjach i to oni właśnie wysłali go do Australii, do rodziny, która z całego serca pragnęła pomóc jakiemuś biednemu, hinduskiemu dziecku.

Dzięki adopcyjnym rodzicom Saroo Brierley poznał życie, jakiego nigdy nie mógłby doświadczyć zostając w Indiach. Przede wszystkim mógł zrealizować swoje marzenie – poszedł do szkoły i ukończył ją. Nowi rodzice otoczyli go troską i miłością dzięki czemu mógł dorastać tak jak powinno każde dziecko. Jednakże świadomość tego, że gdzieś tam jest jego prawdziwa rodzina, która być może martwi się o niego, a być może już dawno temu go pochowała wciąż nie dawała mu spokoju. Postanowił więc zrobić wszystko aby ją odnaleźć a z pomocą przyszła mu technologia XXI wieku: Google Earth. Ponieważ jego historia zaczęła interesować ludzi na całym świecie doszedł do wniosku, że najlepiej będzie jak spisze swoje przygody i tak właśnie powstał „Lion. Droga do domu”. Warto wiedzieć, że w języku hindi „śeru” oznacza właśnie lwa. 


Książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie, wręcz nie mogłam oderwać się od czytania. Autorem i narratorem jest sam Saroo więc oprócz jego fascynującej historii możemy poznać też emocje jakie mu towarzyszyły w tych ciężkich chwilach. 2 grudnia do kin wszedł film pod tym samym tytułem i czekam z niecierpliwością żeby go obejrzeć i zobaczyć czy wizja reżysera mocno odbiega od prawdziwej historii opisanej w tej niezwykłej książce. Polecam!



Za recenzencki egzemplarz książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova.